Mocny zapach ryby czuję z odległości co najmniej kilkunastu metrów. Smaży ją dla mnie na ścianie znajomo wyglądające dziewczę, lecz nie mogę sobie przypomnieć, skąd je znam. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia, liczy się tylko ryba. Co jakiś czas podchodzę do ściany i sprawdzam, czy jest gotowa. – Jeszcze nie, cierpliwości – odpowiada za każdym razem znudzona dziewuszyna i widelcem przewraca rybę na drugą stronę. Wcale mnie nie dziwi, że ryba nie spada na ziemię.

Wreszcie za którymś razem moje jedzenie okazuje się być gotowe i mogę je dostać. Idę z wielką patelnią, na której walają się resztki jakiejś starej sałatki. Nie zdążyłem tej patelni oczyścić. Ale chyba nikt nie zauważy. Na szczęście patelnia po drodze zamienia się w zwykły talerz. – Bierz, nakładaj sobie, jest jeszcze gorąca – zachęca dziewuszyna, która stoi już nie przy ścianie, lecz przy małym stoliku nocnym.

– Zjesz z nami, prawda? – pyta siedząca przy dużym stole Margaret Chenowith z „Sześciu stóp pod ziemią” i nie czeka na moją odpowiedź. – Oczywiście, że zjesz.

Siadam posłusznie i wypatruję przy stole innych znanych postaci, ale poza Margaret nikogo nie znam. Naprzeciwko mnie stoi duży telewizor. Wszyscy co jakiś czas nań zerkają. Zerkam więc i ja. – O, to „Chicago”, ten znany musical – zauważam z radością jedząc już nie rybę, która gdzieś mi zniknęła, lecz sałatkę warzywną z tekturowego pudełka.

– Tak, ale nie obejrzymy go do końca, niestety – smętnie mówi Margaret. Doskonale ją rozumiem. Gdy byłem u siebie, telewizja też nie nadała w całości „American Beauty”. – I jeszcze tłumaczyli się głupio, że jest pora obiadowa i że trzeba przerwać film, by puścić coś bardziej odpowiedniego – opowiadam gorączkowo. – Tak, tak, to straszne chamstwo – kiwają wszyscy głowami i przełączają telewizor na festiwal w Sopocie.