Brama w starej kamienicy jest ciemna, brudna i ciasna. Jak wszystkie bramy w tej okolicy. Michaś wchodzi do niej pewnym krokiem, a ja tuż na nim. Chwilę później jesteśmy na klatce schodowej. – Poczekaj tutaj na mnie, zaraz wracam – mówi i od razu wita się z jakimś bydlakiem. Obaj znikają za szklanymi drzwiami. Czekam posłusznie, chociaż szlag mnie trafia. Od początku mu powtarzałem, że to kretyński pomysł i że będziemy tego żałować. Teraz jest za późno, do diabła!

– Weszli na górę? – pyta cicho jakiś chudy koleś z łysą i bardzo brudną głową. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyłonił się z ciemności. Na wszelki wypadek nie odpowiadam. – Nie bój się, jestem psem – tłumaczy chudy i cichutko zakrada się w okolice szklanych drzwi. Chryste Panie, myślę sobie, tylko tego brakowało. Zaraz będzie ich tu cała chmara. Nie zdążymy.

Michaś staje nagle w bramie. Tej samej, do której parę minut temu wchodziliśmy. Nie zastanawiam się, jak to zrobił, nie mam teraz na to czasu. – Psy idą! – krzyczę. – I dobrze, wszystko jest pod kontrolą – próbuje mnie uspokoić.

Tłumaczę mu jak dziecku, że nic nie jest pod kontrolą. Podwórko jest całe mokre. Zaraz każą mi się położyć na ziemi z rękami na karku. – Masz chociaż pojęcie, jak trudno doprać taki jasny zamsz? – jestem tak zdenerwowany, że aż się cały trzęsę. – Możesz się na moment zamknąć? – cedzi przez zęby Michaś. Mam ochotę zabić go od razu, na miejscu.

– Ej, wy tam, możecie się położyć u mnie, w Lolku – proponuje nagle jakaś tęga babina. – Lolek to mój bar, o tu – pokazuje palcem. – Idziemy do Lolka, natychmiast, słyszałeś? – ciągnę Michasia za rękaw, ale jest już za późno. Wiedziałem, że tak to się skończy.

– Na ziemię! Wszyscy na ziemię! Nie patrz się, skurwysynu! Na ziemię, mówię! – nie do końca jestem pewien, czy to „Nie patrz się…” było do mnie, czy do kogoś innego. Na wszelki wypadek kładę się jednak posłusznie na brudnych i mokrych płytach chodnikowych. Strasznie mi niewygodnie z tymi rękami założonymi za głowę, więc ostrożnie wyciągam je przed siebie. I czekam, co będzie dalej. Jakiś ubrany na czarno pies łapie mnie za ręce. Boli jak cholera. Zamykam oczy, bo nie chcę widzieć, jak mnie skuwa. On tymczasem zakłada mi na nadgarstki cieniutkie, białe gumki recepturki. – Nie bój się, wiemy, kim jesteś. Zaraz będzie po wszystkim – szepcze.

Nareszcie! Wstaję z ziemi, zdejmuję te durne gumki i sprawdzam kurtkę. Jest cała czarna. Nie daruję im tego, będą musieli ją odkupić.